wtorek, 28 sierpnia 2012

Imprez parę

Cześć! Wybaczcie brak wieści, ale nigdzie ostatnio nie byłam. Po mojej ostatniej wyprawie do Himeji siedziałam w labie do soboty, a w niedzielę stwierdziłam, że nie chce mi się już nic i zostałam w domu. Za to udało mi się załapać na dwa wypady. :)

W zeszłym tygodniu znajomi z labu zabrali mnie na sushi! :) Restauracja znajduje się na drugim końcu miasta, więc jechaliśmy samochodem z koleżanką. To podobno jedna z najtańszych i najlepszych sushi-restauracji w Okayamie, dlatego wybrali właśnie tę. Jak tylko weszłam do środka zaczęło mi się podobać. ;) Była to jedna z tych restauracji, w których sushi serwowane jest na talerzykach, które przesuwają się na taśmie przez całą restaurację.
 
Na każdym talerzyku jest jeden lub dwa kawałki sushi, w zależności od tego z czym. Jeśli są to droższe produkty, np. kawałek mięsa kraba, to jest tylko jeden kawałek. Taki talerzyk kosztuje 105 yenów, czyli około 4,5zł. Wychodzi trochę drożej niż najtańsze sushi w Polsce, którego nawiasem mówiąc nie da się jeść. Przykładem takiej restauracji jest jedna z chińskich w Katowicach. Może to dlatego, że tam kucharzami są Chińczycy, jeśli w ogóle jacyś Azjaci. W każdym bądź razie absolutnie nie polecam! Tym bardziej, że taniej wychodzi zrobienie sushi w domu, a nie jest to rzecz skomplikowana.
Większość ludzi zna sushi pod taką postacią:
 
To maki-zushi. Jest ono popularne w Europie, ale w Japonii nie za bardzo. W restauracjach sushi maki-zushi jest niewiele. Tam króluje nigiri-zushi, złożone z owalnej kulki ryżowej, na którą położony jest kawałek ryby lub innego owocu morza . Tutaj wybór jest aż przytłaczający. Pięć rodzajów krewetek, małże, ośmiornice, kałamarnice i oczywiście ryb najprzeróżniejsze gatunki. Jedzenie maki-zushi pałeczkami to pestka w porównaniu z nigiri-zushi. Tu nic nie trzyma kawałka sushi w całości, jak skórka z nori w maki. A należy je oczywiście zamoczyć delikatnie w sosie sojowym, zanim włoży się je do ust. A teraz już bliższa prezentacja. :) Poniżej sushi z nóżką od kraba. Noga pozbawiona została pancerza, dlatego mięsko się tak rozlazło. Ale końcówka nadal jest w skorupce.
Tutaj sushi z krewetkami. Oderwane mają tylko główki i nóżki, ogonki zostały Te są akurat lekko sparzone. Zamoczone tylko we wrzątku, absolutnie nie gotowane!
A tu z łososiem, rzecz jasna surowym. Na górze nieco majonezu i cebula.
A tu maki-zushi z kawiorem i... ogórkiem? To od koleżanki więc nawet nie jestem pewna co było w środku.
Oprócz sushi można tam kupić oczywiście też inne rzeczy. Popularnym dodatkiem jest zupa miso, z wodorostami wakame. Ta ma jeszcze grzybki z długimi nóżkami.
Poza tym można tam też kupić kawałek ciasta: czekoladowego, truskawkowego i jagodowego, które jeżdżą razem z sushi na talerzykach na taśmie. Wygląda to komicznie. Są też lody, idealnie komponujące się z surową rybą. :P
A tu już ja ze znajomymi, na dowód mojej tam obecności.
Zapomniałam jeszcze wspomnieć, że nie trzeba brać sushi z taśmy, bo jak to mój kolega powiedział ono jest "nieświeże"... Nieświeże?! Bo dwa razy przejechało wokół lokalu na taśmie?! Niezła definicja nieświeżości... No i w związku z tym można zamówić sobie robione na poczekaniu. W środku lokalu pomiędzy stolikami pracują kucharze, którzy przygotowują takie zamówienia. Na drugim zdjęciu jest kucharz, który stał zaraz koło naszego stolika. Składa się mu zamówienie, on klei kuleczki, wrzuca dodatek na górę i sushi ląduje na stole przed nami... <3 <3
A zielona herbata jest gratis, w nieograniczonych ilościach. :)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Himeji + ciekawostki

Dowiedziałam się ostatnio paru ciekawych rzeczy. Przede wszystkim parę informacji o Fugu, a właściwie Takifugu - rybie rozdymce, z której słynie Japonia. 
Jak zapewne wiecie spożycie tej ryby grozi śmiercią, ponieważ jej mięso jest trujące. A w zasadzie organy wewnętrzne takie jak wątroba, jajniki, ale także skóra i jądra. Zawierają śmiertelną dawkę trucizny - tetrodotoksynę, powodującą paraliż mięśni całego ciała, przy zachowanej świadomości. Ryba cieszy się ogromną popularnością w Japonii i serwuje ją przynajmniej jedna restauracja w każdym mieście. Niemniej jednak tylko garstka kucharzy posiada uprawnienia do sprzedawania przygotowanej przez siebie ryby. Muszą przejść specjalne szkolenie, po którym otrzymują certyfikat. Nie muszę chyba mówić, że taka potrawa jest nieziemsko droga. :) Znalazłam ponadto informacje, że mało komu smakuje mięso Fugu, uważane najczęściej jako mdłe. Zatem jej popularność wiąże się głównie z adrenaliną, jaką daje jej spożycie. A niewielkie ilości samej trucizny umieszczonej na języku daje specyficzne przyjemne odczucia... ??? ... Nie wiem jakie to specyficzne przyjemne odczucia i aż się boję pytać... Co powoduje, że tym chętniej ludzie kosztują jej trujących organów... To informacje ogólno dostępne. Od kolegi Japończyka dowiedziałam się natomiast, że tylko parę restauracji serwuje "prawdziwą" rybę Fugu. Prawdziwą, czyli złowioną w jej naturalnym środowisku. Większość sprzedaje Fugu hodowaną przez ludzi. A najistotniejsze w tym jest to, że taka Fugu nie jest już trująca! Dowiedziałam się, że to pokarm, którym żywi się Fugu w oceanach zawiera toksynę, która następnie osadza się w organach wewnętrznych. Zatem w hodowli, bez dostępu do tego pokarmu, ryba staje się nieszkodliwa! Pozostaje tylko mdły smak i zero frajdy. ;)

Poza tym kolega opowiadał mi co nieco o okolicznych miastach, zamkach itp. W trakcie rozmowy zeszliśmy na lokalne przysmaki i potrawy. Dzięki temu poznałam coś takiego jak シーチキン (Sea Chicken, czyli morski kurczak). :D W życiu nie wpadłabym na to co to jest. Sprzedawany w puszkach jak inne rybki.
 
Nie mogłam się powstrzymać, przed wrzuceniem tego obrazka. A w rzeczywistości wygląda to tak:
Morski kurczak to tak na prawdę tuńczyk. A mówiąc dokładnie to ten gatunek tuńczyka, który osiąga około 30 cm długości, czyli maluszek. Nie wiem tylko dlaczego porównywany jest do kurczaka... Może to dlatego że normalny tuńczyk rozmiarami przypomina krowę morską? Więc jak porównać normalnego do małego, to idąc za ciosem mamy stosunek jak krowa do kury?? Kto to wie...

A teraz może przejdę do opisu Himeji. W Himeji znajduje się jeden z 12 zamków, które przetrwały do dnia dzisiejszego w pierwotnym stanie. Ponadto należy on do trójki najwspanialszych zamków w Japonii. Poza zamkiem nie ma tam za wiele do oglądania, bo miejscowość nie jest przesadnie duża. Tym razem miałam pecha i nie udało mi się go zobaczyć. Zamek obecnie poddany jest rekonstrukcji, która ma potrwać jeszcze dobrych parę lat. Plusem tego jest jedynie fakt, iż można obejrzeć jak postępują prace rekonstrukcyjne.
Tak wygląda zamek w całej okazałości:
 
Zdjęcie niestety z internetu... A tak wygląda obecnie, w trakcie rekonstrukcji:
Nie ukrywam, że zirytowałam się strasznie, gdy dowiedziałam się, że go nie zobaczę. Tym bardziej, że pozostałe dwa z najpiękniejszej trójki są poza moim zasięgiem, bo usytuowane za daleko.

Ten zamek faktycznie miał szczęście. W trakcie drugiej wojny światowej całe Himeji zostało zrównane z ziemią w trakcie bombardowania. Ale zamek ocalał! W lokalnym muzeum mają nawet zdjęcia zaraz po bombardowaniu, gdzie nad zgliszczami miasta króluje potężny zamek.

Mimo to upływ czasu zrobił jednak swoje. Projekt rekonstrukcji prowadzony jest od kwietnia 2010 roku i planowo ma być zakończony w marcu 2015, więc jeszcze trzy lata. Zamek został rozebrany aż do kości, znaczy do drewnianego szkieletu.  Zerwano wszystkie podłogi, tynki, dach itd, po czym przystąpiono do rekonstrukcji. Najważniejsze jest to, iż odbudowują go wg pierwotnych planów. Używają materiałów, które wykorzystywano pierwotnie przy budowaniu go.
 
Powyżej przedstawiona konstrukcja ścian i dachu. Ściany pokrywane były jak widać kilku-warstwową zaprawą. Z tego co pamiętam to były zrobione odpowiednio: z wypalonego, sproszkowanego minerału, ze startych na proch morskich muszli, z jakiejś wysuszonej i rozdrobnionej rośliny i z najdrobniejszego piasku.

Obecnie w rekonstrukcji jest tylko główna wieża, więc zrobiłam parę zdjęć okolic zamkowych.
Most prowadzący do zamku. W czasie wojny został zniszczony, a odbudowano go w stylu Edo.
 Brama, prowadząca do posiadłości zamkowej, łącząca w sobie trzy style architektoniczne Japonii.
 Malutkie wieżyczki strażnicze, już po renowacji.
 Pomiędzy murami zamkowymi jest wiele przytulnych zakątków i oczywiście mnóstwo roślinności.
 
W zabudowaniach dookoła można się było natknąć na wystawy, omawiające budowę zamku, życie jego mieszkańców itp. Między innymi wystawione były tradycyjne zbroje japońskie.
A także przedstawiona ewolucja Shachihoko. Pierwsza z rybek pochodzi z okresu Edo, zatem jest pierwszą formą tego stworzenia.
Druga to forma z okresu Meiji, zmieniona wg ówczesnych trendów. Zmieniano wówczas wszystkie Shachihoko w kraju.
No i ostatnia forma, która przetrwała na zamkach do dziś - forma z okresu Showa. Grubsza zrobiła się Shachi i jakby bardziej drapieżna. ;)


sobota, 18 sierpnia 2012

Pierwsza impreza :)

Udało mi się jakimś cudem namówić paru studentów na imprezkę. Odbyła się w czwartek w tym tygodniu. Nie było nas wielu, bo poza mną przyszło jeszcze czterech studentów, ale to i tak było coś. :) Po pracy w labie udaliśmy się po お酒 do sklepu i potem do mieszkania jednej z dziewczyn. A właściwie mieszkanka, bo malutkie bardzo jest... Chociaż po zastanowieniu stwierdzam, że jak na japońskie warunki to wcale takie małe nie było. Coś jak nasza kawalerka. No i zdecydowanie większe od mojego!

Impreza miała być pod hasłem japońskiego jedzenia. Gospodyni i jeden z kolegów poszli prosto do jej mieszkania, żeby coś przygotować, a reszta, wraz ze mną, miała za zadanie wyposażyć nas w alkohol. Okazało się jednak, że jak dotarliśmy na miejsce jedzonko nie było jeszcze gotowe, tak że miałam okazję popróbować swych sił w gotowaniu. ;) Przygotowywaliśmy 餃子 (gyouza) czyli japońską wersję pierogów. A w zasadzie to chińską, bo przepis z Chin pochodzi. Z tego co czytałam do Chin dotarł z Rosji, więc ostatecznie to takie same pierogi jak te, które można znaleźć na polskim stole. Oczywiście Japończycy, jak to mają w zwyczaju, ułatwiają sobie życie. Przy robieniu japońskich pierogów gospodyni się nie namęczy. Kupuje po prostu gotowe kółeczka z ciasta, pakowane po 30 albo 50 w opakowaniu, wypełnia nadzieniem i skleja! Genialne! Jak nie zapomnę to kupię parę opakowań i wezmę do Polski, żeby przetestować. No wygodne to jest, nie ma co gadać... No i jakie ładne te pierogi potem, idealne, równiutkie... Z resztą zobaczcie sami. :)
Sposób składania mają nieco inny, bo robią takie wdzięczne zakładki z ciasta. Ładnie to potem wygląda. Nadzieniem było mięso z cebulą i liśćmi jakiejś rośliny, z której robi się niektóre gatunki shochu - a przede wszystkim moje ulubione - Tantakatan. Narobiliśmy dwa pełne talerze tych pierogów, jak prezentuje poniżej Mikako-chan.
Poza tym jedliśmy jeszcze 肉じゃが (nikujaga). Pierwsza część tego słowa - niku (肉) - oznacza mięso, a druga  - jaga [czyt. dziaga] - pochodzi od jagaimo (ジャガいも) czyli ziemniak. To potrawa głównie z mięsa i ziemniaków, do której oprócz tego dodaje się jeszcze marchewkę i cebulę. Brzmi swojsko, prawda? :)
A tu już nasz stół, przygotowany do posiłku. :)
Zapomniałam jeszcze wspomnieć o podstawowej różnicy pomiędzy naszymi i japońskimi pierogami. Nasze się gotuje, a ich - smaży.
A tu już towarzystwo w pełnej okazałości. :) Jeszcze powinnam wspomnieć co piliśmy... Było w miarę standardowo: piwo, strong zero i... Carlo Rossi! :D Znalazłam w sklepie i wzięliśmy białe do spróbowania. Smakuje tak samo, ale jest tańsze niż w Polsce.
A propos imprezy mam też parę przemyśleń na temat Japończyków... Przede wszystkim rozmawiając z nimi (a raczej usiłując się porozumieć) doszłam do wniosku, że Okayama to musi być wiocha w ich mniemaniu. W każdym razie różnice w zachowaniu i mentalności są trochę jak u nas, jeśli patrzeć schematycznie: w mieście ludność światła, otwarta i często zepsuta, a w wioskach głupia, ograniczona, lecz prawa. :P No może trochę przesadziłam... W każdym razie w porównaniu z ludźmi z Tokio, to Ci są kompletnie nieuświadomieni, ale za to bardziej grzeczni. Po pijaku nie zaczynają durnych zabaw, zboczonych tematów i podejrzanych harców. Są weseli, albo śpiący (jeden kolega zasnął) i to tyle. Tematy specjalnie się nie zmieniają. Próbowałam trochę pociągnąć ich za język i wspomniałam jedno słowo, którego nauczyli mnie koledzy w Tokio: ぶかけ (bukake). Mniejsza z tym co znaczy... W każdym razie dziewczęta w ogóle nie wiedziały co to jest, a koledzy spłonili się jak róże i uciekli się schować ze wstydu... Uśmiałam się do łez, tym bardziej że koleżanki koniecznie chciały wiedzieć co to znaczy, a koledzy wcisnęli się za łóżko i nie chcieli wyjść. W końcu sama musiałam im wytłumaczyć. Nie były jednak tak zawstydzone jak koledzy. ;)

piątek, 17 sierpnia 2012

Okayama

We wtorek w tym tygodniu, nie mając żadnych planów, postanowiłam odwiedzić zamek w Okayamie. Najwyższy czas już był po temu, bo siedzę w Okayamie już dwa tygodnie a tam jeszcze nie dotarłam... ;)

Zamek w Okayamie nie jest specjalnie duży, niemniej jednak równie uroczy jak poprzednie.
Zwany jest U-jo - Kruczym Zamkiem ze względu na czarny kolor ścian. Jak większość japońskich zamków został zniszczony w trakcie bombardowania w czasie drugiej wojny światowej. Obecny stan jest wynikiem rekonstrukcji w 1966 roku. Tylko jedna część oryginalnego zamku przetrwała do dnia dzisiejszego w pierwotnym stanie. To Tsukimi Yagura - wieża poświęcona demonowi nocy, jej nazwa oznacza także wieżę, z której można było podziwiać księżyc.
 
Mury zamku są w bardzo dobrym stanie i większość bram także. Co ciekawe można tu znaleźć trzy rodzaje murów obronnych. To znaczy zbudowanych w trzech różnych stylach, przy czym różnica polega na innym sposobie układania kamieni, innym ich kształcie i wielkości. Dla przykładu dwa zdjęcia poniżej. W niektórych miejscach kamienie mają proste krawędzie, a w niektórych nieregularne, wręcz obłe.
No i na krawędziach dachówek znajdują się charakterystyczne figurki Shachihoko - ryby o głowie tygrysa. Niektórzy nazywają ten zamek Złotym Kruczym Zamkiem z uwagi właśnie na złote Shachihoko.
 A tu pozostałości po oryginalnej Shachihoko, której udało się przetrwać.
Zamek ma sześć pięter, a z najwyższego roztacza się piękny widok na Okayamę.
Niedaleko wzgórza zamkowego (widoczny na zdjęciu powyżej) znajduje się Koraku-en, czyli ogród Koraku. Utrzymany jest w tradycyjnym japońskim stylu, ze sporą sadzawką na środku, małym pawilonem herbacianym i świątynkami.
 
 
 
 
 
W ogrodzie hodowane są żurawie:
 i karpie. W tym momencie w porze karmienia... ;)
Przy okazji wizyty w zamku zakupiłam Kibidango, czyli ciasteczka ryżowe z różnorakim nadzieniem. W Okayamie szczególnie popularne są z brzoskwiniami, z których słynie Okayama.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Osaka

Dzisiaj byłam w Osace. Odhaczyłam kolejne miejsce z listy. ;)

Zacznę od tego, że oczekiwałam czegoś więcej po tym mieście. To trzecie co do wielkości miasto w Japonii, zaraz po Tokio i Jokohamie. Fakt jest duże, ale nie nazwę go obiektem turystycznym.
Kiedy powiedziałam studentom z laboratorium, że jadę do Osaki, spytali wprost: po co? Dowiedziałam się od nich, że większość ludzi jeździ tam... na zakupy. To prawda, sklepów ci tam dostatek. Szczególnie wokół głównej stacji metra. Właściwie ta stacja to wielkie centrum handlowe, w którym znaleźć można chyba wszystko. Ma ono (notabene) dwanaście pięter! Plus dwa minusowe, bo podziemne... Raj dla każdej kobiety! :P Mnóstwo ubrań, kosmetyków, butów, torebek, zabawek (jako że to Japonia to w większości nie dla dzieci) i gadżetów. Fakt, że można tam sporo ciekawych prezentów kupić. Tym bardziej że całe jedno piętro poświęcone jest prezentom. Ale żeby tylko po to tam jechać?... No nie wiem... Przyznam że spędziłam tam dzisiaj trochę czasu. Zaowocowało to nawet kupieniem dwóch prezentów. :) Ale może to też wina pogody. Bowiem dzisiaj pogoda była piękna... Niestety. Tzn. było upalnie i prażyło słońce, dzięki czemu wyglądam teraz jak burak. Starałam się chować w cieniu, niewiele to jednak dało jak widać. ;) Najlepsze są oczywiście białe ślady w zakrytych miejscach, gdzie miałam np. zegarek, pierścionki albo okulary. Ekstra. ^^"

Tak czy inaczej zmusiłam się do ruszenia w miasto. Centrum wygląda raczej standardowo.
 
 
Drapacze chmur, samochody i sklepy. Tokio i tak nie pobije. ;) Przyznam, że po wizycie w stolicy, żadne miasto nie robi już na mnie wrażenia. 
Centrum nie poświęciłam zatem wiele uwagi. Skierowałam się do zamku, który stanowił jak dla mnie najbardziej godną uwagi atrakcję miasta. Zamek nie należy do najstarszych. Pierwotnie został zbudowany w 1586 roku i był wówczas największym zamkiem w Japonii. To co możemy oglądać dzisiaj to tylko betonowo-stalowa rekonstrukcja z 1931 roku. Wewnątrz zamek jest całkowicie unowocześniony, posiada nawet windę. Dla porównania - zamek w Hiroszimie miał tylko schody i to drewniane! W środku znajdują się przeróżne wystawy dotyczące historii miasta i zamku. Z zewnątrz jednak wygląda imponująco. 
 
Otacza go bujny park zamkowy i głęboka fosa.Poniżej jedna z wież strażniczych nad fosą.
W parku znajduje się też Chram Hokoku, jednak niezbyt duży.
 
Po obu jego stronach stały posągi tygrysów, takie jak ten powyżej.

Musicie mi wybaczyć dzisiejszy opis. Niestety nie znalazłam nic więcej godnego uwagi w Osace. Dosłownie "nie znalazłam". ;) Chciałam bowiem jeszcze zajrzeć do muzeum ceramiki, jednak go nie znalazłam. :P Przewodnik o nim wspominał, ale na żadnej mapie nie było zaznaczone. Pobłądziłam trochę, ale nie znalazłam.

Za to skusiłam się znowu na tradycyjne japońskie przysmaki. Takoyaki (opowiadałam o nich ostatnio - kulki z ciasta podobnego do naleśnikowego, w środku kawałek ośmiornicy, a na górę sos do takoyaki, majonez, rozdrobnione nori i katsuobushi):
A na deser kakigori. Czyli lody, które pojawiły się już wcześniej.
Obiecuję, że następnym razem będzie lepiej!