czwartek, 29 grudnia 2011

Wracam!

皆さん!
今日 私は 家に返りますよ! よかった!
この 時は とても 楽しかった!  多くの優しい人々に会った。私はスペインでお姉さん と 韓国で お兄さん を 見つけた!
たくさん 仕事がありました。 だから 私はとても疲れた。
でも 日本は最も美しい 国です! そして ここでたくさん 格好いい男がいますよ!

A teraz może po polsku?... Dzisiaj wracam do domu. Wprost nie mogę się już doczekać. Czas zatem na małe podsumowanie tych trzech miesięcy, spędzonych w Kraju Kwitnącej Wiśni... Wiśni kwitnących co prawda nie widziałam, ale na to jeszcze będzie czas w przyszłości. :)
1) Mój japoński nieco się poprawił. Wzbogacił się jednak w tonę słów potocznych i wyrażeń nieformalnych, co raczej nie spodoba się mojej sensei...
2) Zwiększyłam nieco gabaryty z powodu przecudnego jedzenia tutaj... To akurat na minus... :/
3) Stwierdziłam, że kobieta, aby być kobiecą nie musi wcale zachowywać się jak idiotka... A tutaj jest to na porządku dziennym. Jeśli dziewczyna chce podobać się facetom, to musi być kawaii. Jeśli ma być kawaii to musi zachowywać się jak dziecko: robić wielkie oczy, głupkowato się śmiać i udawać że niczego nie rozumie... To jedna z rzeczy, które doprowadzały mnie tu do szału. Jak można dla głupiego rodu męskiego obdzierać się z szacunku do siebie samej?!
4) Zdecydowanie wolę europejskich mężczyzn. Może nie tak przystojni jak Japończycy, ale mają normalny sposób myślenia i nie mają zapędów pedofilskich...
5) Już nigdy więcej nie przyjadę tu w zimie! Może i jest o wiele łagodniejsza od naszej, może i nie ma śniegu. Ale nie ma też szczelnych okien i porządnego ogrzewania! Okna tu maja takie szpary, że nawet używanie klimatyzatora nie ma sensu. Gdy nagrzałam pokój do 25 stopni, to po pięciu minutach znowu było 10. A było 10 na pewno, bo oddech zmieniał się w obłoki pary. CO nie maja zapewne przez ryzyko trzęsień ziemi. Musieli by mieć elastyczne rury, choć z drugiej strony dla nich to chyba nie problem to wymyślić. :P
6) Trzy miesiące to zdecydowanie za mało, by dostać nagrodę Nobla. Muszę przeprosić moich fanów, musicie jeszcze trochę poczekać. ;)
7) A propos pracy w laboratorium. Wolę jednak nasze - polskie. Może i warunki nieco gorsze, ale przynajmniej nie robią nam tam prania mózgu! I oprócz magisterki i doktoratu mamy jeszcze swoje własne życie!
8) Święta Bożego Narodzenia są tutaj obdarte z jakiegokolwiek uroku. Wszystko co prawda błyszczy i świeci, pełno choinek, Mikołajów itp. ale wszystko to tak  komercyjne, że aż boli. I tak to trwa do 25go grudnia. A 26 nagle wszystko znika. Nie ma już ani jednego światełka, choinki i Mikołaja. Święta się skończyły...

To chyba na razie wszystko z podsumowania... Jak coś wymyślę po powrocie to dopiszę. :)
Mam nadzieję, że na mnie czekacie! :D

sobota, 24 grudnia 2011

Yokohama

Wracam za niedługo, ale jeszcze staram się wykorzystać czas który mi pozostał. Co prawda na zakończenie profesor zalał mnie mniej lub bardziej sensowną pracą, żebym przypadkiem się nie nudziła, więc z wolnym czasem ciężko. Niemniej jednak udało mi się pojechać w końcu do Yokohamy. :) Obiecałam mężowi, że pojadę to nie było gadania. A oto rezultaty...

Yokohama jest drugim co do wielkości miastem Japonii. Ale szczerze mówiąc nie zachwyca tak swoim ogromem jak Tokyo. Tylko ścisłe centrum z Minato Mirai wygląda na prawdziwie zurbanizowane. Ale samych wieżowców nie jest tak dużo jak w Shinjuku czy w Shibuya.


Jak widać pogodę miałam wręcz wymarzoną. :) Więc wypad który miałam zawrzeć w dwóch godzinach rozciągnął się na pięć. :) Myślę jednak, że to nie wina pogody. A w zasadzie nie tylko. Za dużo ciekawych rzeczy tam było. Spacerując przypadkiem trafiłam na park, w którym znajdował się mini japoński ogród i pomnik jakiegoś samuraja, ale nie potrafię znaleźć informacji na temat tego, kto to był... W każdym razie park był piękny, z wieloma kolorowymi drzewami:



Dalej moje kroki skierowałam do Chramu Iseyama. Chram ten zbudowano w 1870 roku i został on poświęcony bogu chroniącemu miasto.



Do świątyni należy 10-metrowa torii z drzewa cyprysowego.


Jak widać dopiero teraz można w pełni podziwiać jesienne barwy drzew. Jesienne barwy zimą. No ale ta zima tutaj jest śmiechu warta... Niby fajna bo ciepła i bez śniegu. Ale święta bez śniegu to totalna porażka... Przynajmniej dla mnie. No i jeszcze te dziwne rośliny kwitnące w grudniu! To już w ogóle jakiś wybryk natury:
No ale wracając do Yokohamy.. Oczywiście musiałam obejrzeć lunapark w zatoce. Jest niezły. No i otwarty cały rok! Super! Szkoda, że byłam sama, bo bym sobie poużywała na tych wszystkich karuzelach... A samej to mi jakoś głupio było. Ale słynny diabelski młyn jest na prawdę imponujący. Nie spodziewałam się tego, że jest aż taki ogromny! Ma 112,5m wysokości!! Jest największym diabelskim młynem na świecie i jednocześnie jest też największym zegarem - stąd jego nazwa Cosmo Clock 21. Jazda na nim trwa 15 minut...
 Ru widać jego ogrom na tle okolicznych budynków. Zaraz przed nim stoi dwupiętrowy domek, wyglądający jak zabawka.
No i najważniejsza część wycieczki: Chinatown! Trochę głupio ekscytować się Chinatown w Japonii, prawda? Ale miejsce na prawdę pełne uroku, tylko kosmicznie zatłoczone. Do Chuka-gai, jak się nazywa, prowadzą cztery piękne bramy. Nie udało mi się sfotografować wszystkich, ale dwie prezentuję poniżej:

Sama dzielnica pełna jest sklepików o bogatych chińskich zdobieniach, sprzedających chińskie słodycze, napoje, przekąski, herbatę itp.
Aż nie da się nic nie kupić.. xD

sobota, 10 grudnia 2011

Czas wracać!

Moi drodzy! 
Najwyższy czas, żebym wróciła do domu. Bowiem dzieje się to, czego obawiała się moja droga Iwonka. A mianowicie - zmieniam się w Japonkę!! Aaaa! Zauważyłam już parę niepokojących objawów... 

Po pierwsze codziennie jem ryż. Codziennie przez prawie trzy miesiące ryż! I najlepsze jest to, że wciąż mi mało! Nie wiem na czym polega różnica, ale ryż mają tu rewelacyjny! O wiele lepszy w smaku niż nasz. Przede wszystkim to też jest inny gatunek, bo ziarenka są krótkie. No i zrobiony w maszynie do ryżu z dodatkiem przypraw i sosu sojowego jest na prawdę świetny! Moja mama pytała mnie czy nie tęsknię za ziemniakami. Nie, nie tęsknię. Myślę, że jak wrócę to ryż częściej będzie pojawiał się na moim stole. Problem tylko taki, że muszę zakupić ten dobry, japoński ryż, a on jest drogi... :/

Objaw numer dwa: śpię. Potrafię zasnąć już prawie wszędzie. Zaliczyłam spanie w pociągu - co prawda nie na styl japoński (czyli na popielniczkę), ale jednak. Spałam już też na klawiaturze przed moim kompem w labie i na seminarium oczywiście! Jak każdy szanujący się student! Prawie zasnęłam nawet na zajęciach, tylko że jest tam nas czwórka studentów przy małym stoliczku przez profesorem, więc robiłam wszystko żeby się opanować. Ale byłby wstyd! Mam nadzieję, że w Polsce wrócę do normalności... :/

Objaw numer trzy - robię zdjęcia jedzeniu. Zauważyłam, że Japończycy uwielbiają robić zdjęcia. Generalnie rzecz biorąc robią zdjęcia wszystkiemu czemu tylko się da. A szczególnie jedzeniu. Takiemu, które zaserwują im w restauracji lecz także takiemu, które sami sobie przygotują. Choćby to nawet nie było nic szczególnego, zdjęcie musi być. Może wszyscy mają swoje blogi, na których opisują swoją codzienność? "17th Nov// Dzisiaj na obiad zjadłem kitsune udon" - i fotka. "18th Nov// Dzisiaj na obiad zrobiłem sobie ryż z warzywami" - i fotka. Pfff... Bez sensu... A propos... 
9th of December
Dzisiaj na obiad zjadłam okonomiyaki, z tuńczykiem, kukurydzą, cebulą i kapustą. Na wierzch jak zwykle dałam katsuobushi (suszone płatki tuńczyka), rozdrobnione nori, specjalny sos do okonomiyaki i majonez.

A teraz coś z zupełnie innej beczki...
W zeszłym tygodniu jak szłam rano na pociąg zobaczyłam mężczyznę, typowego salarymana, pędzącego na stację i po drodze golącego się maszynką elektryczną! xD Rozejrzałam się, ale nie zszokowało to nikogo oprócz mnie. Widać całkiem normalny widok tutaj.

I jeszcze jedna rzecz o której chciałam już dawno napisać ale zapomniałam. Któregoś dnia siedziałyśmy z Laurą we wspólnym pokoju w gesto hausie i nagle usłyszałyśmy uroczą muzykę. Taką jak z dziecięcej pozytywki. Dźwięczną, spokojną, relaksującą. Jak mój braciszek był mały to miał taką pozytywkę. W kształcie słonika. Jak grała to słonik ruszał trąbą, uszkami i nóżkami. Wciąż pamiętam tę melodię...
No ale znowu plotę od rzeczy... Muzyka stawała się coraz głośniejsza, ale nie mogłyśmy dojść do tego co to jest! W końcu zrozumiałyśmy, że dobiega z ulicy, z jakiegoś przejeżdżającego samochodu. A że akurat gdzieś wychodziłyśmy to popędziłyśmy sprawdzić tajemnicze źródło uroczego dźwięku... W pierwszej chwili stanęłyśmy jak wryte, a potem popłakałyśmy się ze śmiechu. Dźwięk wydawała... śmieciarka! Kolega ładnie wytłumaczył nam, że dźwięk jest potrzebny, żeby ludzie wiedzieli, kiedy mają wystawić posegregowane ładnie śmieci przed dom. Każdego dnia zabierane są inne rzeczy. Ciekawe czy każdego dnia jest inna melodia? Dla papierów bardziej poważna, a dla puszek skoczna? ;)

środa, 7 grudnia 2011

Tokyo tower

今日は みんなさん!

先週の日曜日にいい 天気 でした。 このから 日本人 友だちと 東京 タワーを見に 行きました。とても楽しかったです!
Co znaczy, że: w zeszłym tygodniu w niedzielę była naprawdę piękna pogoda. Tak piękna, że wybrałam się z japońską koleżanką zobaczyć Tokyo Tower. Było świetnie!
Niestety mój japoński nie jest jeszcze na tyle dobry, żeby napisać całego posta, tak jak bym chciała po japońsku. Ale staram się. Koleżanka należy do tego samego labu, tylko ma innego zwierzchnika. Nazywa się Kei-san i jest na prawdę bardzo miła. W zeszłym roku była na sześć miesięcy we Francji, na stażu naukowym i uczyła się obliczeń kwantowo-mechanicznych. Dzięki temu wyjazdowi potrafi mówić po angielsku, co tutaj jest prawdziwą rzadkością.  Zatem stanowi jedną w nielicznych osób, z którymi mogę gdzieś się wybrać, bo mam z nimi jak pogadać.

Spotkałyśmy się zatem w Shibuya, gdzie mieszka i złapałyśmy autobus do Roppongi. Pierwotnie nie chciało mi się nigdzie jechać, ale pogoda skutecznie mnie zachęciła... Autobus na obszarze całego Tokyo kosztuje 200 yenów. Bez względu na to czy jedziesz dwa przystanki czy dwadzieścia. Nieraz w takim razie wychodzi taniej niż metro. Jednak zdecydowanie jest wolniejszy i zawsze istnieje ryzyko stania w korkach. Tym razem było w miarę spokojnie - może dlatego, że niedziela i nie wszyscy pracują... :P

Tokyo Tower ( 東京 タワー) jest naprawdę piękna. Stylizowana na wieżę Eiffela, jednak pomalowana na biało-pomarańczowo z uwagi na bezpieczeństwo strefy powietrznej. Z początku miałam co do tego koloru mieszane uczucia, ale im dalej, tym bardziej mi się podobała. Chciałabym jeszcze zobaczyć wieżę Eiffela dla porównania. Tak czy inaczej oto ona:
Na prawdę monumentalna. Ma 333 metry wysokości i jest drugim co do wielkości takim obiektem w Japonii. Najwyższą, bo mierzącą aż 634 metrów, budowlą jest Tokyo Sky Tree. Całkiem nowa, bo budowę ukończono w marcu tego roku.
W Tokyo Tower umieszczone są dwa obserwatoria: niższe na poziomie 150 metrów i wyższe na 250 metrach. Najpierw wjechałyśmy na to pierwsze. Ludzi było od zatrzęsienia, ale przede wszystkim Japończycy. Widok ładny, nie przeczę. Oto kilka próbek:

Co tu dużo mówić - budynki, budynki i jeszcze raz budynki. W końcu to centrum Tokyo, centrum Japonii. Na wjazd na drugie piętro trzeba było czekać godzinę - taka kolejka. Poza tym drugie piętro jest bardzo małe, więc wpuszczali na raz tylko ograniczoną liczbę osób. 

Stojąc w kolejce na drugie piętro rozmawiałam z koleżanką i nagle mych uszu dobiegła piękna wiązanka popularnej w Polsce łaciny. Mało nie usiadłam z wrażenia. Czy to być może? Polaków spotkałam w Japonii tylko raz i to tylko dwójkę w Asakusie. Wyciągnęłam szyję ponad tłum, na szczęście Japończyków, więc nie musiałam się bardzo wysilać, by dostrzec źródło osobliwych dźwięków. A jakże! Nieco dalej, także w kolejce stało trzech kolesi, wyglądających na dresów. W dresach, z pięknie wygolonymi głowami. He? Takiego widoku się nie spodziewałam. Po chwili dopiero dostrzegłam, że dresy mają takie same, tylko znaku na nich nijak nie mogłam skojarzyć. Zatem sportowcy. Jak to dumnie brzmi!... Duma dumą, a koledzy na głos rozprawiali nad przyczynami tak dużej kolejki, a każda z nich spowodowana była przez "głupi naród japoński" (pozwólcie, że użyję tego określenia, zamiast słów, których użyli moi drodzy rodacy). Przekonani, że nikt ich nie rozumie, rozprawiali w najlepsze, przeplatając swoją mowę nieodłącznymi ozdobnikami... Po chwili jednak nadjechała winda więc upchnęłam się w niej razem z koleżanką i trzydziestoma innymi osobami. Winda miała pojemność 32 osób i skrzętnie to wykorzystywano.

A oto parę zdjęć z drugiego piętra. Niestety w trakcie gdy czekałyśmy zaczęło się ściemniać, więc wiele nie widać...
Na powyższym zdjęciu widać nawet Fuji-san. Malutka, bo malutka, ale widocznie góruje na pozostałymi wzniesieniami. Taaa... Podobno mam wyjątkowe szczęście. Tak przynajmniej mówiła koleżanka. Wyjątkowe szczęście, że widać było górę Fuji, bo podobno rzadko zdarzają się tak doskonałe warunki pogodowe, żeby było to możliwe z Tokyo Tower. Zdarzenie musiało być iście niesamowite, bowiem następnego dnia w codziennej gazecie pisali o tym na pierwszej stronie! Plus wielkie zdjęcie Tokyo Tower z Fuji-san w tle. No przecież! Wydarzenie na skalę światową!... Marcin Bruczkowski też pisał o tym w swojej książce. Japonia uważa się za najważniejszą na świecie i to co się dzieje na jej ziemiach, za najistotniejsze zdarzenia. Kto by się przejmował wojną w Afganistanie gdy pojawiły się pierwsze kolorowe jesienne liście? Kto by myślał o tornado w Arizonie w czasie gdy zaczęły kwitnąć wiśnie? Taaak. Właśnie tak to tu wygląda. OK. Japończycy potrafią zachwycać się naturą (podobno) jak żaden inny naród, no ale proszę was... Są chyba jakieś priorytety... Prawda?...
 A tu świątynka niemalże u stóp wieży Tokijskiej. Zaraz przed nią cmentarz.
Tu chciałam uwiecznić piękne kolorowe jesienne liście, którymi tak chwali się Japonia, ale chyba wyszło tak średnio. Coś tam widać, ale nie za dużo, niestety.
Po obejrzeniu wszystkiego co się dało udałyśmy się do windy. A tu znowu kolejka! I to jaka! :O Przez prawie całe pierwsze piętro. No to stanęłyśmy potulnie, a zaraz obok nas... rodacy! I dalejże rozprawiać co by tu zrobić, żeby nie stać w kolejce. Kiedy jeden zaproponował, że uda omdlenie, żeby służby ratownicze przybyły po niego awaryjnym wyjściem, nie wytrzymałam. Zaczęłam się śmiać. Nie jakoś tak ostentacyjnie, tylko pod nosem. Wystarczyło to jednak, żeby kolega umilkł. Wyraził na głos wątpliwość, czy aby na pewno nikt ich tu nie rozumie, po czym zaczęliśmy gadać. W rozmowie okazali się całkiem inteligentnymi młodymi ludźmi. Poza tym, że przesiąknęli polskim zamiłowaniem do oszustwa, wszystko było w porządku. Nie krępując się opowiadali jak oszukują kasowniki na stacjach, żeby nie płacić za bilety. Generalnie z opowieści wynikało, że oszukują gdzie się da. Ale fakt jest taki, że nie jest to trudne w Japonii. Przeciętnemu Japończykowi do głowy nie przyjdzie, że ktoś mógłby nie chcieć zapłacić za bilet. Więc i nie ma żadnych specjalnych zabezpieczeń przed oszustami. Tylko jeden pan siedzący w budce, ale to bardziej żeby pomóc jak ktoś będzie miał problem, niż żeby łapać oszustów... Ale Polaków tu wielu nie ma - dlatego Japonia jeszcze stoi. Myślę, że i z nią byśmy sobie poradzili. Zniszczylibyśmy ją od środka... :P

Na parterze - czyli pierwszym piętrze w Japonii, trafiłyśmy na makietę przedstawiającą Tokyo kilkadziesiąt lat temu. Wydaje mi się że 50, ale mogę się mylić. Oto ona:

Prawdę mówiąc w dzielnicach mieszkalnych Tokio niewiele się zmieniło. Tylko przybyło samochodów. Krajobraz poza tym jest taki sam.

Po obejrzeniu makiety poszłyśmy obejrzeć Świąteczną Iluminację w Roppongi. Zapomniałam napisać o tym wcześniej. Jak tylko zdjęto ozdoby Halloween'owe na ich miejscu pojawiły się ozdoby Świąteczne. Zatem od początku listopada w Japonii są Święta. Wszędzie pełno choinek, Mikołajów, jemioły, światełek itp. Nawet w moim pensjonacie stanęła już choinka. Oto ona:
Bez światełek wygląda nieszczególnie, więc lepsze jest rozmazane zdjęcie bez lampy błyskowej. ;)
A oto parę zdjęć iluminacji:
Na powyższym i poniższym właściwa iluminacja. Była to niewielka przestrzeń na której rozmieszone było całe mnóstwo światełek. Plus ogromna kopuła w środku, jak widać poniżej. Ponadto pomiędzy drzewami otaczającymi kompozycję rozwieszone były światłowody. Całość skomponowana była w kilkuminutowy show. Światła rozjarzały się gasły, migotały, tworzyły różne kształty, pomiędzy drzewami strumieniami przepływały falę kolorowego światła. Spektaklowi towarzyszyła oczywiście odpowiednio dopasowana muzyka. Bardzo oryginalne.
A poniżej już regularnie przyozdobiona ulica. Najbardziej zaskoczyła mnie koleżanka mówiąc, że w tym roku jest bardzo mało świateł, z uwagi na kryzys energetyczny po tsunami. Mało?! To jest mało?!... Nie ukrywam, że wiele dałabym żeby zobaczyć Tokio, u szczytu energetycznej formy.

Po obejrzeniu światełek koleżanka zaprosiła mnie do magicznego miejsca. To była najlepsza część tego dnia. Chyba oczywistym jest zatem, że w tym miejscu coś się... jadło! :) Taaak! Była to kawiarnia, czy herbaciarnia, ciężko jednoznacznie ją zaklasyfikować do jednego z tych dwóch. W każdym razie miejsce gdzie wszystko jest z matcha! Czyli zieloną sproszkowaną herbatą. Kawa z matcha, herbata z matcha, wypieki, lody, obiadki, po prostu wszystko! A tu nasze zamówienia, tak żebyście nabrali apetytu:
Powyżej mój zestaw: w czarce matcha na ciepło z mlekiem i cukrem (niesamowicie, nieziemsko pyszna!), do tego w miseczce gałka lodów z matcha, obok owinięty papierkiem serniczek z masą z matcha, a obok, to czerwone to pasta z czerwonej fasoli azuki, dwa ryżowe ciasteczka mochi i truskawka. Tak bardzo chciałam, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła... Uczta bogów. Jeśli nektar i ambrozja istniały, to smakowały właśnie tak.
A tutaj zamówienie Kei-san: czarna herbata z mlekiem i cukrem, niestety nie pamiętam, która dokładnie to była, do niej jak i u mnie gałka lodów z matcha, pasta z azuki, mochi i truskawka, a obok rolada z matcha. Hehehe, wszystko zielone. :) Serdecznie polecam! Ja na bank przywiozę matchę ze sobą, to coś się pokombinuje w tej kwestii.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Impreza + pare konkluzji na temat japońskich mężczyzn ;)

W ostatni weekend, a dokładnie od piątkowej nocy do niedzielnego południa, wybraliśmy się na imprezę do domu kolegi - Keitaro-kun. Impreza była... Hmm... Ciężko znaleźć odpowiednie określenie. Chyba najbardziej pasuje tu słowo: szalona. Była nas dziesiątka, poza Keitaro i jego kolegą, którego imienia nie pamiętam, wszyscy z New Villa - mojego gesto hausu.  Zapowiadało się spokojnie. Kupiliśmy parę japońskich piw i kilka Strong Zero. Strong Zero to mój i mojej siostry - Laury ulubiony trunek tutaj. To coś w rodzaju drinka, ma aż 8% alkoholu i smak cytrynowy bądź grapefruitowy. Bardzo dobry, ale też mocny.

Jeśli idzie o ścisłość, to mimo iż Japonia dysponuje wieloma bardzo smacznymi alkoholami na imprezach zawsze kończymy z piwem i Strong Zero. Inne alkohole to jakoś jedynie w izakaya. Inne tzn. sake, shochu czy nihonshu. Jakoś w domu źle się to pije. Nie pytajcie dlaczego... A raczej powinnam powiedzieć to inaczej. Na imprezach źle się to pije. Moje ulubione shochu - Tantakatan, świetnie smakuje z lodem, ale pite powoli. Prawie jak wino, trzeba powoli je smakować, napawać się aromatem. Japoński alkohol nijak ma się do naszej rodzimej wódki. Mam wrażenie, że jest bardziej dystyngowany, nawet jeśli jest niemal równie mocny.

Impreza się w każdym razie udała. Standardowo piliśmy alkohol i graliśmy w grę, która nieodłącznie pojawia się na wszelkich przyjęciach w New Villa. Po japońsku ばつ の ゲーム, czyli gra z karami. Przegrany musi ponieść karę. No i tu zaczęły się schody. Na początku na styl polski karą było picie, ale kolegom szybko się znudziło... Następne kary były coraz dziwniejsze. Kolejną było opowiedzenie dziwnego, seksualnego zdarzenia ze swojego życia... Można się strasznych rzeczy o ludziach dowiedzieć, na prawdę. Nigdy bym się nie spodziewała, że niektórzy z nich próbowali takich rzeczy... Ale później było jeszcze gorzej...

Ale może wyjaśnię to opowiadając o japońskich mężczyznach... A przynajmniej o tych w wieku pomiędzy 20 a 31 rokiem życia, bo w takim wieku mam kolegów... Post skierowany głównie do żeńskiej części czytelniczej... ;)
Najłatwiej mi powiedzieć, że japońscy mężczyźni są na wskroś dziwni. Dziwni to najlepsze dla nich określenie. Zaznaczam od razu, że większość z moich spostrzeżeń opieram na przeżyciach koleżanek... ;) Strasznie ciężko do nich dotrzeć. A dla kobiet z Europy nawet dwa razy trudniej niż dla Japonek. Japonki są już przyzwyczajone, ale dla nas - cywilizowanych kobiet z Europy to czasem masakra. W Japonii kobiety nadal w wielu aspektach życia traktowane są gorzej. Nadal w społeczeństwie istnieje głęboko zakorzenione przeświadczenie, że mężczyźni są wyżej w hierarchii świata niż kobiety. Jednak, to kobieta musi tu zdobyć mężczyznę, nie na odwrót. W Europie najczęściej (bo oczywiście nie zawsze) to mężczyzna zdobywa kobietę. Podrywa ją, robi pierwszy krok do bliższej znajomości, a przede wszystkim, jeśli mu się dziewczyna podoba, to próbuje coś zrobić. Tutaj - nie. Nawet jeśli facet wie, że dziewczyna na której mu zależy bardzo go lubi, albo nawet coś więcej, nie zrobi nic. Będzie czekał aż dziewczyna pierwsza do niego przyjdzie. Nie odezwie się, nie napisze maila, nic... To naprawdę deprawujące czasami... Nawet jak dziewczyna prosto z mostu powie mu, że jej na nim zależy itp. to ona pierwsza musi do niego zadzwonić, to ona musi zaprosić go na piwo itp. Inaczej po wieki wieków będzie czekać...
Gdy spytałam o to moich kolegów stwierdzili, że to dlatego, że japońscy mężczyźni są bardzo nieśmiali... Taaa, jaaasne... Już ja widziałam tę ich nieśmiałość na imprezie... Są tacy nieśmiali, że potrafią opowiadać najbardziej sprośne i niecenzuralne historie ze swojego życia. Ale to jeszcze nie wszystko! Potrafią nawet bez krępacji rozebrać się przed wszystkimi na imprezie do naga i dać się okładać dmuchanym młotkiem... Czy to jest normalne? Nie wiem czy to zdarza się w Polsce, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. W każdym razie w Polsce mamy odważnych mężczyzn, a raczej na coś takiego by nie poszli. Może tylko w męskim gronie, ale nie z koleżankami! Kami-sama! O tempora, o mores!

Po rozmowie z koleżanką wniosek wysnułyśmy następujący: może i japońscy mężczyźni przy pierwszym kontakcie są nieśmiali, może i lubią być zdobywani, kto wie... W każdym razie im głębiej wchodzi się w znajomość z nimi tym bardziej widać jak bardzo perwersyjną mają naturę.
Wspomnę jeszcze tylko, że opowieści łóżkowe są jeszcze lepsze. Perwersja, sado, maso i co tam jeszcze można wymyślić. Bez ograniczeń. Po dwie, trzy dziewczyny na raz to standard... Jakoś jeszcze nie usłyszałam o sytuacji odwrotnej. Zawsze to mężczyźni niecnie wykorzystują tu biedne bezbronne kobiety...

Nie zmienia to jednak faktu, że wystarczy przejechać się do Shibuya i można sobie kark skręcić od ciągłego odwracania się za przystojniakami... Tam jest ich po prostu niewiarygodne stężenie! Szkoda tylko, że tacy dziwni... がんばって女の友だち!  xD

P.S. Btw chcecie parę zdjęć przystojniaków? ;)