Nareszcie! Spełniłam kolejne ze swoich marzeń i na własne oczy zobaczyłam Fuji-san! :) Nieodłączny symbol Japonii. Wulkan i zarazem najwyższy szczyt Kraju Kwitnącej Wiśni - 3776m n.p.m.
Paru moich znajomych z gesto hausu, tj. Laura (czyli Lau-chan, moja Hiszpańska siostra), Naoya-kun (jej prawie-chłopak, Japończyk), Ken-san (a właściwie Kenichi, ale itak wszyscy mówią do niego Ken-chan lub Sado-chan, ze względu na jego sadystyczne zapędy) oraz Toshio-san. Dla jasności wyjaśnię przyrostki. Zatem tak:
-kun : używa się w stosunku do kolegów płci męskiej,
-chan : najczęściej używa się do dzieci, ale zdrobniale można też stosować w stosunku do młodszych od siebie, ale tylko znajomych!
-san : standardowy przyrostek grzecznościowy, dołączany do nazwiska
-sama : używany tylko formalnie do osoby postawionej wyżej w hierarchii, najczęściej szefa.
A propos nazwisk pragnę podkreślić, że w Japonii mało kto używa imion. Nawet bliscy koledzy mówią sobie po nazwisku, bardzo często używając zdrobnień. Zdrobnień nazwisk! Kosmos! Dla przykładu jeden w moich znajomych nazywa się Yamashina Musahiro. Yamashina to nazwisko, a wszyscy wołają na niego Shina. Dziwnie mi było na początku do wszystkich zwracać się po nazwisku i nadal jakoś nie potrafię. Jeśli tylko pamiętam czyjeś imię to staram się używać tylko jego. Nie wyobrażam sobie, żeby mówili do mnie Gryca-san... To po prostu nie do zaakceptowania. ;) Na szczęście ładnie mówią mi Iza, albo Iza-san (rzadziej), albo Iza-chan, Izumi-chan oraz Izabera (to najrzadziej). Nikt nie pamięta mojego nazwiska na szczęście. ;)
Ale odbiegłam od tematu jak zwykle... Wybraliśmy się zatem w piątkę, wynajętym samochodem. Podróż zajęła nam około 2h w jedna stronę. Naszym celem było Fuji Goko: czyli pięć jezior leżących na północ od Fuji-san. Dokładnie zatrzymaliśmy się nad Yamanakako, czyli jeziorem Yamanaka. Tam koledzy wynajętą łódką wypłynęli na jezioro, a Lau-chan i ja ruszyłyśmy robić zdjęcia. Lau-chan towarzyszył jej Rilakkuma. Bliższe informacje tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Rilakkuma. Ona jest ich olbrzymia fanka i zabiera misiaka ze sobą, żeby razem z nią pozwiedzał świat. ;) A oto i on:
W tle jezioro Yamanaka i kaczuchy. A poniżej już samo jezioro, góry dookoła i łódki oraz rowery wodne do wynajęcia. Rowery i niektóre łódki były w iście Disney'owskim stylu. Łabędzie z koronami, kaczuszki, po prostu pływający kicz. ;) Ale dzieciom na bank się podoba. Nasi koledzy niestety wynajęli zwykłą łódkę, więc nie było się z czego śmiać... :P
A tu już Fuji-san w oddali. Nie za bardzo dało się ją dostrzec zza drzew i budynków. Co prawda nad jeziorem leżą tylko małe miasteczka z domkami jednorodzinnymi, ale to wystarczyło, żeby zasłonić upragnione przez nas cudo.
Cała miejscowość utrzymana była w bardzo tradycyjnym stylu. Wszystkie domy podobne były to tego poniżej. Przesuwane drzwi, drewniana podłoga, podniesiona nieco względem podłoża. Do wielu z nich można było zajrzeć, bo większość drzwi była oszklona. Nie wiem tylko jak oni w tych domkach są w stanie przetrwać zimę. Tam, w pobliżu gór, temperatura była dużo niższa niż w Tokyo. Ci ludzie musieli się tam urodzić, żeby zdecydować się tam mieszkać. Musieli przywyknąć do zimna, bo przeciętnego ciepłolubnego tokijczyka raczej żadna siła nie zmusiłaby do mieszkania w tak zimnym miejscu.
W trakcie spaceru i poszukiwania Fuji-no-yama natknęłyśmy się na malutką świątynkę w środku lasu.Wyglądała niemal upiornie. Rodem z "Blair Witch Project". Nie chciałabym zostać tam na noc... ;) Świątynka na prawdę malutka, pewnie tylko dla mieszkańców miasteczka. A w zasadzie niemalże wioski.
A tu już Fuji-no-yama w pełnej okazałości. Słońce wreszcie się schowało, dając nam możliwość zrobienia paru zdjęć. Wcześniej światło padało akurat pod takim kątem, że było to niemal niemożliwe... Piękna, prawda? Aż mam ochotę pojechać tam jeszcze raz, żeby zobaczyć ją na żywo.
Po zwiedzaniu, głodni jak wilki, pojechaliśmy do sushiya - czyli baru z sushi. To był ten sławny typ sushi baru, w którym sushi przemieszcza się na talerzykach, na taśmie pomiędzy stolikami. Wystarczy sięgnąć i zabrać to sushi, na które ma się ochotę. A wyglądają naprawdę zachęcająco. I odpowiednio pysznie smakują! Jeden talerzyk, czyli dwa kawałki sushi, kosztuje 100yenów. Po zjedzeniu talerzyki zsuwa się do specjalnego otworu przy każdym stoliku, jednocześnie naliczając rachunek. Najwięcej było tam tradycyjnego sushi, gdzie na kulkę z ryżu nałożony jest jakiś dodatek, np. kawałek ryby - surowej oczywiście, krewetka, tamago (słodki omlet), itp. Parę zwiniętych też było, np. z sałatką warzywną... :P Pyyycha!Gorąco polecam takie bary, jeśli kiedyś zawitacie do Japonii! :)