wtorek, 29 listopada 2011

Fuji-san

Nareszcie! Spełniłam kolejne ze swoich marzeń i na własne oczy zobaczyłam Fuji-san! :) Nieodłączny symbol Japonii. Wulkan i zarazem najwyższy szczyt Kraju Kwitnącej Wiśni - 3776m n.p.m.

Paru moich znajomych z gesto hausu, tj. Laura (czyli Lau-chan, moja Hiszpańska siostra), Naoya-kun (jej prawie-chłopak, Japończyk), Ken-san (a właściwie Kenichi, ale itak wszyscy mówią do niego Ken-chan lub Sado-chan, ze względu na jego sadystyczne zapędy) oraz Toshio-san. Dla jasności wyjaśnię przyrostki. Zatem tak:
-kun : używa się w stosunku do kolegów płci męskiej,
-chan : najczęściej używa się do dzieci, ale zdrobniale można też stosować w stosunku do młodszych od siebie, ale tylko znajomych!
-san : standardowy przyrostek grzecznościowy, dołączany do nazwiska
-sama : używany tylko formalnie do osoby postawionej wyżej w hierarchii, najczęściej szefa.

A propos nazwisk pragnę podkreślić, że w Japonii mało kto używa imion. Nawet bliscy koledzy mówią sobie po nazwisku, bardzo często używając zdrobnień. Zdrobnień nazwisk! Kosmos! Dla przykładu jeden w moich znajomych nazywa się Yamashina Musahiro. Yamashina to nazwisko, a wszyscy wołają na niego Shina. Dziwnie mi było na początku do wszystkich zwracać się po nazwisku i nadal jakoś nie potrafię. Jeśli tylko pamiętam czyjeś imię to staram się używać tylko jego. Nie wyobrażam sobie, żeby mówili do mnie Gryca-san... To po prostu nie do zaakceptowania. ;) Na szczęście ładnie mówią mi Iza, albo Iza-san (rzadziej), albo Iza-chan, Izumi-chan oraz Izabera (to najrzadziej). Nikt nie pamięta mojego nazwiska na szczęście. ;)

Ale odbiegłam od tematu jak zwykle... Wybraliśmy się zatem w piątkę, wynajętym samochodem. Podróż zajęła nam około 2h w jedna stronę. Naszym celem było Fuji Goko: czyli pięć jezior leżących na północ od Fuji-san. Dokładnie zatrzymaliśmy się nad Yamanakako, czyli jeziorem Yamanaka. Tam koledzy wynajętą łódką wypłynęli na jezioro, a Lau-chan i ja ruszyłyśmy robić zdjęcia. Lau-chan towarzyszył jej Rilakkuma. Bliższe informacje tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Rilakkuma. Ona jest ich olbrzymia fanka i zabiera misiaka ze sobą, żeby razem z nią pozwiedzał świat. ;) A oto i on:
W tle jezioro Yamanaka i kaczuchy. A poniżej już samo jezioro, góry dookoła i łódki oraz rowery wodne do wynajęcia. Rowery i niektóre łódki były w iście Disney'owskim stylu. Łabędzie z koronami, kaczuszki, po prostu pływający kicz. ;) Ale dzieciom na bank się podoba. Nasi koledzy niestety wynajęli zwykłą łódkę, więc nie było się z czego śmiać... :P
A tu już Fuji-san w oddali. Nie za bardzo dało się ją dostrzec zza drzew i budynków. Co prawda nad jeziorem leżą tylko małe miasteczka z domkami jednorodzinnymi, ale to wystarczyło, żeby zasłonić upragnione przez nas cudo.
Cała miejscowość utrzymana była w bardzo tradycyjnym stylu. Wszystkie domy podobne były to tego poniżej. Przesuwane drzwi, drewniana podłoga, podniesiona nieco względem podłoża. Do wielu z nich można było zajrzeć, bo większość drzwi była oszklona. Nie wiem tylko jak oni w tych domkach są w stanie przetrwać zimę. Tam, w pobliżu gór, temperatura była dużo niższa niż w Tokyo. Ci ludzie musieli się tam urodzić, żeby zdecydować się tam mieszkać. Musieli przywyknąć do zimna, bo przeciętnego ciepłolubnego tokijczyka raczej żadna siła nie zmusiłaby do mieszkania w tak zimnym miejscu.
 W trakcie spaceru i poszukiwania Fuji-no-yama natknęłyśmy się na malutką świątynkę w środku lasu.
Wyglądała niemal upiornie. Rodem z "Blair Witch Project". Nie chciałabym zostać tam na noc... ;) Świątynka na prawdę malutka, pewnie tylko dla mieszkańców miasteczka. A w zasadzie niemalże wioski.
A tu już Fuji-no-yama w pełnej okazałości. Słońce wreszcie się schowało, dając nam możliwość zrobienia paru zdjęć. Wcześniej światło padało akurat pod takim kątem, że było to niemal niemożliwe... Piękna, prawda? Aż mam ochotę pojechać tam jeszcze raz, żeby zobaczyć ją na żywo.
Po zwiedzaniu, głodni jak wilki, pojechaliśmy do sushiya - czyli baru z sushi. To był ten sławny typ sushi baru, w którym sushi przemieszcza się na talerzykach, na taśmie pomiędzy stolikami. Wystarczy sięgnąć i zabrać to sushi, na które ma się ochotę. A wyglądają naprawdę zachęcająco. I odpowiednio pysznie smakują! Jeden talerzyk, czyli dwa kawałki sushi, kosztuje 100yenów. Po zjedzeniu talerzyki zsuwa się do specjalnego otworu przy każdym stoliku, jednocześnie naliczając rachunek. Najwięcej było tam tradycyjnego sushi, gdzie na kulkę z ryżu nałożony jest jakiś dodatek, np. kawałek ryby - surowej oczywiście, krewetka, tamago (słodki omlet), itp. Parę zwiniętych też było, np. z sałatką warzywną... :P Pyyycha!
 Gorąco polecam takie bary, jeśli kiedyś zawitacie do Japonii! :)


niedziela, 27 listopada 2011

Pokój w stylu japońskim.

Witajcie! 

Kolejny raz muszę prosić Was o wybaczenie, z uwagi na zaniedbywanie bloga. Czyli w pewnym sensie zaniedbywanie Was... ごめんね! Nie będę się już tłumaczyć, bo chyba dobrze wiecie jak sprawa wygląda... 

Ten tydzień był mocny. W środę było święto, więc miałam dzień wolny. Jak i reszta moich znajomych z gesto hausu. Postanowiliśmy więc wybrać się na dancing to jednego klubu w Tokio. Ostatecznie jednak, co zdarza się tutaj nader często, ludzie wykruszyli się, tak że zostałam tylko ja i jeden kolega. Wiec dancing przepadł. I wolny wieczór spędziliśmy obijając się w pensjonacie. Nic interesującego...

Wolny dzień wykorzystałam przede wszystkim na to, czego mi tu najbardziej brakuje - sen... :) Pomijając moje dziwne sny, śpi się dobrze. Śpię na futonie, jak już pewnie w którymś poście zdąrzyłam napisać. A oto i on:
Plus kawałek mojego pokoju. Wygląda niezbyt zachęcająco, ale zapewniam że śpi się wygodnie. Na zdjęciu widać też ładnie tatami - czyli tradycyjne maty japońskie służące do pokrywania podłogi. Zrobione są przede wszystkim ze słomy ryżowej, a zewnętrzna część to pleciona słoma trawy igusa. W ciepłe dni bardzo wyraźnie czuć ich zapach, kiedy zostawi się na cały dzień pokój zamknięty. Zapach bardzo dziwny i całkowicie różny od zapachu naszych traw, jednak ewidentnie "pochodzenia roślinnego". Przybliżenie tatami:
Tatami mają ogólnie przyjęte rozmiary i stosuje się je w Japonii jako jednostki miary powierzchni wnętrz. Standardowe wymiary to: 90 x 180 x 5 cm. Np. standardowy pokój przeznaczony do ceremonii picia herbaty miał powierzchnię 4 i pół maty tatami. A przeciętny sklep 5 mat tatami!!! Ciężko mi to sobie wyobrazić, ponieważ mój pokój ma powierzchnię 6 mat tatami i specjalnie duży nie jest. Ale podobno tatami w Tokio i wschodniej części Japonii są nieco mniejsze. Tak czy inaczej powierzchnia tutaj jest bardzo cenna i każdy jej najmniejszy element musi być rozważnie zaplanowany.
A tu mój futon i jego skład. ;) Na samym spodzie twardy materac, wypełniony trawą jeśli się nie mylę, na nim cienki i miękki wypełniony wełną, dalej zwyczajne prześcieradło i kołderka. Dla bardziej delikatnych w zestawie był jeszcze kocyk, ale mi niepotrzebny. Na razie przynajmniej. ;) Bo już znalazłam dla niego zastosowanie.

Pokój jest bardzo chłodny. Okna nie są szczelne, nawet nie mają porządnego zamknięcia. Ale takie same są wszędzie jak zdążyłam zauważyć. W związku z tym powietrze swobodnie wchodzi do pokoju i wychodzi z niego jak mu się podoba. Nie dziwię się zatem, że w każdym domu musi być klima. Centralne ogrzewanie to tu nie dotarło...To śmieszne. Niby jeden z najbardziej zaawansowanych technologicznie krajów na świecie, a niektóre rzeczy nawet w Polsce są na lepszym poziomie... Ale to chyba bardziej wiąże się z tradycją, niż z "zacofaniem", mówiąc brzydko. W każdym razie, wystarczyłyby szczelne okna, żeby utrzymać wewnątrz odpowiednią temperaturę. Nawet na polską zimę jest to wystarczające! W zeszłym roku odkręciłam kaloryfer może ze 3 czy 4 razy, bo nie było takiej potrzeby! Nie była to też najchłodniejsza zima ostatnich lat, to prawda. Ale jednak zima. W każdym bądź razie ów kocyk, posłuży mi do zawieszenia go w oknie, jak już zrobi się naprawdę zimno. Może chociaż trochę pomoże to w utrzymaniu ciepła... Owszem, mam klimę w pokoju, ale nie mam kiedy jej używać. :/ Wracam tak późno, że nie ma sensu jej włączać. Przynajmniej na razie tak mówię. ;) Zapewne później itak będę ją włączać choćby na chwilę... 

A oto mój pokój w całej okazałości, z nieodłącznym bałaganem:
Dużo w nim rzeczy nie ma, nie da się ukryć. Futon, mały stoliczek przy nim, stolik na kompa z krzesłem i szafka pod oknem. Nad futonem jest klima, ale jej nie widać. A poniżej druga strona pokoju - szafa w ścianie i drzwi. Tutaj widać, że powierzchnia pokoju znajduje się nieco ponad powierzchnią podłogi przy drzwiach. Oczywiście przed wejściem na maty tatami należy zdjąć kapcie! Bezwarunkowo!
Tak jak przy wejściu do domu należy zdjąć buty, przed wejściem na "właściwą" powierzchnię domu, która także jest nieco podwyższona względem wejścia. Jak już jestem przy kapciach i zdejmowaniu obuwia, to bardzo ważne zasady obowiązują w toalecie! W niemal każdej toalecie można znaleźć kapcie, specjalnie przeznaczone do używania ich w tym miejscu. Zatem przed wejściem należy zostawić swoje kapcie, wzuć te przeznaczone specjalnie do toalety i przy wychodzeniu oczywiście zostawić je na swoim miejscu. Wyjście z toalety w tych kapciach jest absolutnie nie do przyjęcia! Tak jak wejście na maty tatami w normalnych kapciach.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Chiyoda-ku

Chiyoda-ku, czyli dzielnica centralna Tokyo, w ktorej znajduje sie palac cesarski. Wybralismy sie tam w zeszlym tygodniu. Pogoda na szczescie dopisala, bo ostatnio z tym ciezko. Wyglada to naprawde imponujaco. Palac cesarski wraz z przylegajacymi do niego ogrodami wcisniety jest pomiedzy kompletnie zurbanizowana dzielnice, pelna drapaczy chmur, samochodow, smrodu i brudu. Calkowicie odcina sie od otoczenia. Na zdjeciu ponizej jeden z budynkow mieszkalnych strazy cesarskiej, z okresu Edo oczywiscie. A zaraz za nim miasto.
Przestrzen jest tam na prawde imponujaca. Szerokie sciezki, bardziej zaslugujace na miano drog, wysypane zwirem, sporo drzew i jeszcze wiecej ludzi. Co prawda sadze, ze mielismy niemale szczescie, bo nie bylo tak strasznie, ale itak turysytow pelno.
Sama Chiyoda-ku wyglada jak Nowy Jork. Drapacze chmur, szerokie ulice, taksowki. To pierwsze miejsce w Japonii, ktore jak dla mnie nie wyglada "japonsko". Ani Shinyuku, ani Shibuya nie mam nic do zarzucenia. Drapacze chmur sa, mnostwo budynkow, ale klimat jest zupelnie inny. Ciezko mi wytlumaczyc o co tu tak na prawde chodzi. Inne powietrze, inna atmosfera.

Na zdjeciu ponizej juz zabudowania cesarskie. Nie wiem za bardzo dla kogo przeznaczony byl ten budynek, ale bardzo ladnie prezentowal sie na tle rzeki. ;)
Niestety w palacu cesarskim nadal mieszka cesarz wraz z rodzina (Quei-jin), zatem nie mozna zwiedzic go w srodku. A mowiac dokladniej, nie da sie nawet zblizyc do wlasciwych cesarskich budynkow. Kazdego wejscia pilnuja straznicy, zapewne pod bronia, ale z daleka nie bylo widac. Ponizej jedno z wejsc na teren wlasciwych ogrodow. Most oczywiscie zamkniety dla turystow.
Najblizej da sie podejsc dokladnie w to miejsce... Palac cesarski po prawej stronie, skryty za drzewani. Niestety... Sa bodajrze dwa dni w roku, kiedy mozna dostac sie blizej: 23go grudnia, w dzien urodzin cesarza i 2go stycznia - z okazji Nowego Roku. Japonczycy nowy rok obchodza bardzo hucznie. Zdaje cie, ze to wlasnie wtedy maja najdluzsze wakacje - 3 albo 4 dni. Jedyny okres w roku kiedy wszystko jest zamkniete. 
Mam szczescie! 23go bede jeszcze w Japonii! Mam nadzieje, ze uda mi sie tam pojechac. Nie moge przeciez stracic takiej okazji! Niestety 23go rowniez mam spotkanie w siedzibie JAUW (Japanese Association of University Woman), fundacji ktora ufundowala mi stypednium. Mam przedstawic prezentacje na temat mojej pracy, kraju itp. No coz, dla nich Polska to egzotyka. Ale moze sie uda. Trzymajcie kciuki!
 Kolejne zabudowanie strazy cesarskiej.
 Caly palac otoczony jest rzeka, tworzaca cos na ksztalt fosy.
No a poza budynkami zjanduja sie ogrody cesarskie. Calosc zajmuje 341 hektarow. Zdjecia jeszcze nie sa tak kolorowe, jak byc moga, bo to dopiero poczatek jesieni byl. Dopiero teraz zaczyna robic nie naprawde kolorowo.

środa, 16 listopada 2011

Gaijini vs japonska policja. Runda pierwsza!

No tak. Stalo sie. Mam juz za soba moje pierwsze spotkanie z japonska policja... Co tu duzo mowic. Styl bycia gaijinow nieco odbiega od ogolnie przyjetego w Japonii. Bowiem tutaj na codzien masz byc grzeczny, pokorny, nie wychylac sie, nie podnosic glosu, po prostu tak sie zachowywac jakby cie tu wcale nie bylo. W przeciwnym razie bedziesz "urusai" - czyli irytujacy, co jednoczesnie znaczy po prostu glosny...
Ale moze zaczne od poczatku... Wybralismy sie w sobotnia noc do izakaya. My, czyli czworo gaijinow i trojka tubylcow. W tym dwoje Polakow, Hiszpanka i Koreanczyk, no i tych trzech Japonczykow. Szlismy pierwotnie w szostke, ale spotkalismy kolege z gesto hausu, ktory wlasnie wracal z pracy z piwem w dloni, wiec po prostu zboczyl ze sciezki i poszedl z nami. Byl juz "chotto yopparai" - czyli lekko pijany. Izakaya bardzo sympatyczna, jak chyba wszystkie izakaya. Jeszcze nie trafilam na nieprzyjemna. Tak wiec zamowilismy jedzenie oraz pierwsze napitki i po gromkim "kanpai!" - czyli "na zdrowie!" ruszylismy do boju.
Jedzenie jak zwykle wysmienite. Standardowo musielismy zamowic sashimi. Nie wiem jak przezyje w Polsce bez surowej ryby, osmiornicy, malz i kalmarow... Mam oczywiscie na mysli swieze i surowe, nie tylko surowe. Nie odwazylabym sie zjesc na surowo ryby z Kauflandu... :/ Jako alkohol krolowalo piwo, a japosnkie piwo jest bardzo dobre, no i oczywiscie shochu. To kolejna rzecz, ktorej bedzie mi ogromnie brakowac. Japonskie shochu bije nad glowe inne alkohole. ;) Zabawa byla przednia. Ponizej na zdjeciu z moja przybrana siostra - Laura z Hiszpanii.
A tutaj juz niemal caly sklad. Niemal, bo kolegow Japonczykow zabraklo. Jeden robil zdjecie, a drugi zniknal. ;) Od lewej: Kuba - moj szanowny malzonek (slowo malzonek ma cos wspolnego z malza??), ja, moja siostra Laura, Keitaro - niepoprawny podrywacz i Hoo-seon, zachowujacy sie skandalicznie po spozyciu alkoholu.
W kazdym razie, zakonczywszy impreze w izakaya, postanowilismy kontynuowac w gesto hausie. Po drodze tez bylo wesolo. :) Lekko podchmieleni bawilismy sie w musztre na srodku ulicy. Efekt ponizej:
No i tu juz caly sklad, poza moim malzonkiem. Od lewej Kenichi, dalej Laura, ja, ojisan (to tylko przezwisko, oznaczajace wujka, a jednoczesnie bedace ogolnie przyjetym zwrotem do starszego mezczyzny - nie pamietam jego imienia!), Keitaro i Hoo-seon, ktory tu dowodzil. Nie wiem skad sie ta musztra wziela, ale bylo smiesznie. Jeszcze smieszniej dlatego, ze bez wiekszego sensu... Po drodze do gesto hausu mijamy park... No i tu juz bylo dla nas zbyt wiele. Nie bylismy w stanie sie powstrzymac... To, swoja droga, nasz ulubiony park do nocnych spotkan. Jest tam maly plac zabaw, wiec i bylo sporo atrakcji: chustawki, zjezdzalnia, jakies dziwne cos, co u nas byloby takim konikiem na sprezynie do bujania sie, a tu ma to ksztalt robaka. W tym parku sa trzy takie robaki. Nie wiem dlaczego akurat taki ksztalt. Dwa sa male a jeden duzy, chyba na kilkoro dzieci, tylko ze wystaja mu jakby gumowe kolce z tulowia. Nie wyglada zachecajaco. ;) W kazdym badz razie zaczelismy sie bawic, robiac przy tym tyle halasu co dzieci. A wlasciwie to wytwarzajac spora ilosc decybeli. Jeszcze kolega wpadl na pomysl zabawienia sie w cos w rodzaju naszej lajdy, wiec w trakcie gonienia sie bylo jeszcze wiecej pisku. Nie dziwota wiec, ze okoliczni mieszkancy, slyszac piski i krzyki, a i odglosy pogoni, zadzwonili na policje...
Policja pojawila sie bezszelestnie. Wkroczyli do parku niemal niezauwazeni, bez syreny, bez swiatel, tylko z latarka w dloniach. Ich zdziwienie nie mialo granic. Nie wiem czego sie spodziewali, ale najwidoczniej nie mieszanego japonsko-gaijinskiego towarzystwa, w przedziale wiekowym od 25 do 31 lat, ganiajacych sie z piskiem i smiechem po parku. Gdyby byli w Polsce, raczej nie byliby zaskoczeni... Jeden z nich gadal z nami, a drugi smial sie do rozpuku. "Co wy tu robicie?" - pytal i smial sie serdecznie. Taaak. Bardzo mili panowie. Pogadali, pogadali, potem razem sklonilismy sie przed nimi w grzecznym "sumimasen" - przepraszam i tyle. Poszlismy do gesto hausu, kontynuowac zabawe juz w bezpiecznych murach. :)

piątek, 11 listopada 2011

O wycieczkach... Part 2

W piatek zeszlego tygodnia wybralismy sie na zwiedzanie Tokyo. Niestety dojazdy zjadly nam sporo czasu, wiec zwiedzilismy ostatecznie tylko dwie dzielnice: Roppongi i Akihabare. Poza tym o piatej juz tu jest ciemno, wiec szalenstwa nie ma. Z nastaniem wieczoru zamykane sa wszystkie swiatynie i temu podobne przybytki, aby mnisi mogli oddac sie modlitwie itd. wiec mozna sobie jedynie po uliczach polazic. A mrok nastaje tutaj bardzo szybko. Po prostu raj dla wampirow! :P W lecie ciemno jest juz o szostej, w zimie wczesniej, bo o piatej! U nas roznica jest ogromna miedzy latem i zima! W lecie ciemno robi sie kolo dziewiatej-dziesiatej, a w zimie czwarta-piata. To od 4 do 6 godzin roznicy! Dlatego tez nieco mnie zszokowalo, jak pierwszego dnia zrobilo sie ciemno wrecz ekspresowo, a nadal bylo cieplo! Ciemnosc tak wczesnie jednoznacznie kojarzy mi sie z zima, wiec nieco zbijalo mnie to z tropu na poczatku. Wlaczajac swiatlo w pokoju bylam przekonana ze to juz kolo dziewiatej bedzie, a tu dopiero piata! Tym bardziej, ze jak przyjechalam pogoda byla przepiekna: sloneczko, temperatura 25-30 stopni. Zyc nie umierac. ;) Ale tez zmienia sie to tu jak w kalejdoskopie. No i roznica temperatur przed i po zachodzie slonca jest niewiarygodna. Nawet jesli w dzien bylo kolo 25 stopni po zachodzi nagle temperatura spada o 10 stopni w dol. Zaskakujace roznice, no i latwo zlapac przeziembienie. Trudno mi bylo przyzwyczaic sie, zeby brac ze soba sweter, podczas gdy wychodzac rano z domu musialam chowac sie przed sloncem.

Ale odbieglam znowu od tematu... Tak wiec wybralismy sie w pierwszej kolejnosci do Roppongi. Pogoda byla pod zdechlym Azorkiem - znaczy sie padalo od rana, a i temperatura nie byla zachwycajaca. No ale trudno. Najwazniejsze ze zobaczylismy Izumi Garden Tower! Czyli siedzibe Ksiecia Tokyo (dla wtajemniczonych).

W rzeczystosci jest jeszcze bardziej imponujaca. Budynek wyglada rewelacyjnie. W zasadzie to kompleks budynkow: Izumi Garden z ogrodem pomiedzy nimi ogrod.
Kawalek dalej spotkalismy wielkiego metalowego pajaka. Mielismy zamiar udac sie do Tokyo Sky View, ale jak zobaczylismy cene to zrezygnowalismy. Tym bardziej ze w Shinjuku, w budynku rzadowym tez jest taras widokowy, tylko ze za darmo... :P Dzielnica w zasadzie podobna do pozostalych, tylko jakby bardziej kolorowa. To jeden z glownych osrodkow imprezowych Tokyo.
Po Roppongi udalismy sie do Akihabary. Nareszcie! Nie moglam sie doczekac tej Akihabary. Niestety malo poogladalismy bo zrobilo sie ciemno i bylismy juz zmeczeni. Ale do centrum komputerowego musielismy zajrzec. ;) Piec pieter elektroniki. Az mozna bylo sie zgubic. I takie cudenka, ze az nie chcialo sie wychodzic. Tylko worek pieniedzy by sie przydal...
 Jak widac ponizej blask neonow i reklam rozjasnia mrok ulic Akihabary. Nie na tyle jednak by dalo sie zrobic zdjecia Cosplay'owcom. Ale planuje jeszcze do Akihabary wrocic, ale wtedy bezposrednio do niej wiec pewnie uda mi sie byc wczesniej. Za dnia porobie wiecej fotem panienek. :) No i do Tokyo Anime Center tez by sie przydalo zajrzec.
 Wracajac do gesto hausu zahaczylismy jeszcze o Shubuya i przespacerowalismy sie do Harajuku. Tam Laura zawsze zabiera mnie na bombe kaloryczna jaka jest kureppu (japonska wersja slowa crepe). Nie ukrywam, ze bajer nieziemski i po prostu przepyszny! To cienki nalesnik, zwiniety w rozek, a w srodku co tylko sobie wymarzysz. Moja ulubiona wersja: bita smietana, banany, sos karmelowy, galka waniliowych lodow i kawalek sernika. Oishii! Pycha!
Nastepny przystanek - Shinjuku. Wybralismy sie tam w niedziele. Pogoda ponownie niezbyt ladna, wrecz brzydka. ;) Centrum urzedowe Tokyo. Tu mieszcza sie budynki rzadowe (siedziba Unii, dla wtajemniczonych). Imponujace strzeliste drapacze chmur.

Korzystajac z okazji wjechalismy na 45 pietro budynku rzadu, na taras widokowy. Winda jechala 55 sekund. ;) Ale przed wejsciem do niej kazda osoba byla dokladnie sprawdzana, tj, zawartosc siatek, toreb, torebek. Wszystkich bez wyjatku.


A tu park niedaleko budynkow rzadowych, zeby salarymani mogli sobie na przerwe wyskoczyc. Park ladny, w parku sporo rzezb, a jeszcze wiecej bezdomnych. To juz bylo przerazajace w tamtym miejscu. Bezdomni zrobili tam sobie mini miasteczko. Posklecali namioty z jakichs plandek, pozbierali parasole po calym miescie i siedza. Do toalety maja blisko, bo jest jednak publiczna w parku. Jest i wodospad jak widac to w lecie maja sie gdzie umyc, no raj po prostu.
 No i wtedy pierwszy raz udalo mi sie uchwylic japonska jesien, ktora podobno slynie z kolorow. Jednak tylko tutaj te kolory znalazlam.
 A... No i "czarny budynek" w calej okazalosci.

środa, 9 listopada 2011

O wycieczkach po Japonii slow kilka.

Drodzy czytelnicy! Zaniedbalam bloga straszliwie. Ale to dlatego ze zwiedzalismy wiec nie bylo czasu na pisanie. ;) Efekt zwiedzania na zdjeciach ponizej.
Zaczelismy od wyprawy na karaoke do Shibuya. Ale o tym juz zdaje sie pisalam. :) Na pierwszym z nich widok przez okno z baru karaoke. Mielismy farta ze trafil sie nam pokoj na 7 pietrze, jeszcze z widokiem na glowna ulice. Na kolejnych trzech rzecz istotniejsza - obiad. :D Jedzenie japonskie jest po prostu nieziemsko dobre! Z cala pewnoscia czesc potraw przywioze z soba do Polski i bede praktykowac ich przygotowywanie tak czesto jak bedzie sie dalo. Skladniki na szczescie w internecie mozna kupic, w sklepach nie ma na co liczyc. Szkoda tylko ze drogie sa strasznie. Np. krewetki tygrysie. Uwielbiam krewetki! Szczegolnie w tempurze albo w chrupkiej panierce.... Mmmm... Tu sa w miare tanie, a u nas to po prostu rozboj w bialy dzien! Wiec zajadam ile sie da. ;)
 To moj obiadek. W drewnianym garnuszku z pokrywka jest ryz z odrobina tamago - slodkiego omletu japonskiego oraz z krewetkami. To tylko krewetkowe niemowlaki, wielkosci okolo 1,5cm. Je sie w calosci oczywiscie wiec fajnie chrupia w zebach ich ogonki. ;) Ryz nalezalo plastikowa biala lyzka przekladac stopniowo do miseczki, tak by calosc nie wystygla. Obok w miseczce kapusta pekinska gotowana na slodko-kwasno z japonskim szpinakiem. W duzej szarnej miseczce zupa miso - jak to mowi Marcin Bruczkowski "zupa z misia". Podawana jako taka przystawka niemal w kazdym barze. W zupie zazwyczaj plywaja kawalki tofu i glonow wakame oraz cos jeszcze, ale nie wiem co to. Musze spytac kolegow. W zielonej miseczce imbir, by oczyscic kubki smakowe. ;)
 To obiad Kuby. Jesli dobrze pamietam to z czerwonym pudelku byl ryz (pod spodem), a na nim jakies mieso z panierce, smarzone na glebokim tluszczu, z odrobina warzyw i jajkiem. Oczywiscie na styl japonski jajko MUSI byc surowe! Lekko podgrzane ale surowe. Pycha! Swietnie smakuje ryz wymieszany z roztrzepanym jajkiem. Mmmm... W czarnej misce miso, jak i u mnie a w zielonej imbir.
 To obiad kolegi. Nie bardzo wiem co zamowil. Na bank jak zawsze miso i imbir. W bialej miseczce ryz, w butelce obok sos sojowy, a na niebieskim talerzu chyba ryba w panierce i warzywa. Z cala pewnoscia rozpoznaje daikon - biala zodkiew japonska. Jest ogromna, ale mozna ja normalnie kupic w Polsce. Potarta na paseczki i polana sosem sojowym.
Czesc druga. Pierwszego dnia, kiedy mialam wolne - tj. w czwartek zeszlego tygodnia - swieto czegos tam - pojechalismy do Kamakury. http://pl.wikipedia.org/wiki/Kamakura_%28miasto%29
Po angielsku bardziej obszernie, jak zawsze: http://en.wikipedia.org/wiki/Kamakura,_Kanagawa
Moje ulubione zdjecie, ponizej. ;) Sklepy z alkoholem maja niesamowity klimat. Nie to co naszej monopolowe, ktore zawsze jakos kojarza mi sie z obskurnym komunistyczym sklepem. Tutaj czuje sie jak w sklepie z zabawkami. Wszystkie butelki wygladaja po prostu swietnie, jeszcze obsmarowane kanji z kazdej strony. Jak jajko-niespodzianka! Nie masz pojecia co jest w srodku, ale zapowiada sie niezle. :P Oczywiscie wstapilismy i wyposazylismy sie w conieco. Przy okazji pogadalam troche ze sprzedawczynia. Ludzie tu sa bardzo mili. 
To przeystanek po drodze do Hase-dera. Zaraz obok skrzyzowania ze swiatlami. Jakis maly oltarzyk i figurki, wygladajace na mnichow. Przed kazda figurka lezala mala ofiara - jakies ciastko albo cos takiego i czarka.
To jakas mala swiatynka tez po drodze. Bardzo malutka byla i zupelnie pusta. Potem tylko przyszedl dziadek (ojiisan), ktory najwidoczniej sie nia opiekowal i zaczal sprzatac. Szukalam tej swiatynki, ale jak na razie nie wiem ktora to jest.

 To juz widok z Hase-dera. Piekna, ze sporym ogrodem, w stylu japonskim rzecz jasna. W kazdym jeziorku plywaly rybki. Niektore z nich to zapewne swiete karpie, a reszta to tylko dla ozdoby.

 Swiatynia zajmuje ogromna przestrzen, a przy sciezkach znalezc mozna takie urocze figurki. Zdjecie zrobilam tylko jednej trojce.
 Ponizej glowne zabudowania Hase-dera.


 A tu juz pomnik Daibutsu w Koutoku-in. Drugi co do wielkosci w Japonii, wykonany z brazu ma okolo 13,35 metrow wysokosci i wazy 93 tony!! Na zdjeciu niestety nie da sie odczuc jego ogromu. Do srodka moznabylo wejsc, ale byla taka kolejka ze nam sie odechcialo. Ma nawet poemat na swoja czesc: http://en.wikisource.org/wiki/Buddha_at_Kamakura

 Dalej udalismy sie, poprzez cos w rodzaju deptaka z mnostwem sklepow i jeszcze wiekszym mnostwem turystow. Najciekawszy sklep ponizej. Sklep z japonskimi tradycyjnymi slodyczami. Ze zdjecia ciezko wywnioskowac co to takiego. Slodycze sa nie dosc ze pyszne, to nie sa tuczace, bo bez czekolady - na bazie owocow i ryzu glownie. Ponadto zapakowane rewelacyjnie idealnie nadaja sie na prezent...
 A to Tsurugaoka Hachiman-guu. Tez jedna z wiekszych i tez zatloczona koszmarnie. W koncu wolny dzien byl, wiec ludzi wywialo z domow. Wiecej bylo Japonczykow niz cudzoziemcow. Mielismy szczescie o tyle, ze akurat gdy tam bylismy odbywala sie ceremonia slubna. Oczywiscie wszystko zgodnie z tradycja. Kimona, hakamy, panna mloda w bialym stroju i poteznym czepku na glowie. Nie wygladala zbyt uroczo, ale za to dradycji stalo sie za dosc. Niestety niewiele bylo widac.

 I ostatnia swiatynia, ktora odwiedzilismy w Kamakurze. Nazwy nie pamietam - sprawdze.